2010-09-20

Vuelta, Vuelta i po Vuelcie… Podsumowanie.

          Dwadzieścia dwie drużyny, stu dziewięćdziesięciu ośmiu kolarzy, 3.400 przejechanych kilometrów podzielonych na 21 etapów (jednej drużynowej jeździe na czas, jedenastu płaskich – nie zawsze iście sprinterskich, ośmiu górskich i jednym – jak się później okazało decydującym; indywidualnej jeździe na czas).

                Brak bujnej, przedstawiającej życie zieleni. W około trasy tylko żółte piachy i pozasadzany w rzędach owocowe drzewka – winorośle i cytrusy. Miasteczka z zżółkłymi fasadami domów niczym ruiny, zasypane poprzez piaszczyste burze. Wąskie uliczki w centrach miast, którymi ciężko się poruszać pieszo, nie mówiąc już o jeździe rowerem, a tym bardziej samochodem. Wszystkie te widoki dla oka niezbyt okazałe i być może nie przyciągają wzroku, ale co było dalej? Otóż…

          Wszyscy fascynują się największym, najbardziej medialnym i rozdmuchanym wyścigiem świata – francuskim Tour de France, na który przyjeżdżają najwięksi kolarze naszego globu. Od kilku jednak lat to nie tam rozgrywają się najbardziej fascynujące walki, zmagania czy tragedie zawodowego peletonu. Tak… Vuelta a Espana. To tutaj dostaniemy to, czego prawdziwy kibic kolarski wymaga. Wspaniałe walki sprinterów i klasyków na płaskich i nieco bardziej pofałdowanych etapach. Tylko zajmować miejsce przed odbiornikiem i zacierać ręce, a to przecież dopiero zapowiedź początku emocji. Pomijając czasówki – indywidualne czy też drużynowe, przechodzimy do głównego dania, którym były etapy górskie. Wspaniałe walki pomiędzy atletami (co w kolarstwie, inaczej niż w innych dyscyplinach sportowych, nie oznacza muskularnych ciał wysmarowanych jakimiś olejkami i tym podobnymi substancjami), którzy na każdym wzniesieniu próbują oderwać się od swojego rywala. Nie raz zamroczeni ze zmęczenia motywują się tylko po to, by zapisać się do annałów historii kolarskiego światka.

          Więc… Czas moich podsumować 65 edycji Vuelta a Espana czas zacząć.

          Co zapamiętałem z tegorocznej pętli dokoła Hiszpanii? Najmilszym wspomnieniem jest chyba „nowa góra”, która pojawiła się na trasie po raz pierwszy w historii. O Bola del Mundo (bo o niej właśnie mowa) organizatorzy wyścigu starali się już od kilki lat. 21,6 kilometrów wspinaczki, średnie nachylenie 6,26%, maksymalnie 22%(!), meta na wysokości 2247 metrów nad poziomem morza (dla porównania najwyższy szczyt Polski – Rysy 2503 m n.p.m.). Zorganizowanie etapu uniemożliwiało niestety kilka aspektów. Najważniejszym był chyba stan nawierzchni na zboczu. Na szczęście organizatorzy nie poddali się i w końcu doprowadzili do tego, że mogliśmy śledzić tak fascynującą walkę pomiędzy Ezequielem Mosquerą a Vincenzo Nibalim. Setki, a kto wie czy nie tysiące kibiców, mgła, wąska droga i kolarze walczący z własnymi słabościami. W końcu poczułem, że kolarstwo nie jest statyczną jazdą pomiędzy liderami i nie polega tylko na „czarowaniu” pomiędzy sobą. Były ataki, próby nadrobienia czasu z myślą o tym, że można przejść do historii. W końcu zobaczyliśmy także klęskę mimo etapowego zwycięstwa. Dla takich chwil warto żyć i być kibicem kolarskim. Organizatorom za te kilkanaście minut emocji wielkie DZIĘKI!

          Następną sprawą, która zapadła mi w pamięci nie jest niestety za szczęśliwa. Otóż chodzi tutaj o Igora Antona, który po nieszczęśliwym upadku spowodowanym uślizgnięciem się koła na „zebrze” musiał się wycofać z wyścigu (złamał rękę w łokciu). Wszystko to miało miejsce na 14 etapie. Dodatkowo Hiszpan był wtedy liderem wyścigu i patrząc na przebieg dwóch pierwszych tygodni – najsilniejszym w całej stawce. No cóż… Pozostało mi życzyć Panu Igorowi jak najszybszego powrotu do zdrowia i powodzenia za rok w celu osiągnięcia tego, co w tym roku było na „wyciągnięcie ręki”. Trzymam kciuki.

          Teraz kolej na podsumowanie Saxo Banku – duńskiej drużyny Pro Tourowej, a raczej zachowania niektórych jej zawodników. Wszystko zaczęło się od informacji o luksemburskich braciach Schlekach – Fränku i Andym, którzy postanowili odejść z drużyny Bjarne Riisa w celu założenia swojej własnej. Młodszy z nich – Andy, po bardzo dobrze przejechanym Tourze (zajął drugie miejsce; stracił do Alberto Contadora 39”) zapowiadał od początku wyścigu, że za wszelką cenę chce pomoc bratu w walce o zwycięstwo. Od początku jechał on słabo – tracił po kilka minut na etapach, które z łatwością dojechałby z czołówką. Wszyscy eksperci sądzili, że ta taktyka ma na celu oszczędzanie sił na ostatni tydzień wyścigu. Historia jednak potoczyła się nieco inaczej. Wierząc zapewnieniom menedżera duńskiej ekipy – Bjarne Riisowi, miał on przyłapać Andiego Schlecka i Australijczyka – Stuarta O’Gradyego na powrocie o piątej nad ranem do hotelu w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Skończyło się to wszystko na tym, że Fränk został bez pomocnika tracąc do lidera z etapu na etap cenny czas, a dwaj imprezowicze zostali usunięci z wyścigu. Na tym jednak się nie skończyło. Kolejnym przykładem niesnadzek w Saxo Banku był Fabian Cancellara, który postanowił zaledwie po 20 kilometrach 19 etapu VaE zejść z roweru i wycofać się z wyścigu bez porozumienia się z szefostwem grupy (od razu udał się na lotnisko i wyjechał do domu; według informacji od menedżerów drużyny nie odbierał także telefonów, a informacje o swoich planach zamieścił na twitterze). Zaowocowało to tym, że mimo obowiązującego go kontraktu do końca 2011 roku Szwajcar odejdzie z grupy po zakończeniu obecnego sezonu.

          „Nie mógł, nie mógł, aż zamógł i wszystkich przemógł” – te słowa cisną mi się do głowy wspominając Brytyjczyka – Marka Cavendisha. Dlaczego? Kolarz z wyspy Man nie mógł odnieść etapowego zwycięstwa, ale… Co prawda przejechał pierwszy przez linię mety na pierwszym etapie – prologu otwierającym wyścig, jednak triumf ten nie był traktowany jako zwycięstwo indywidualne lecz drużynowe i Brytyjczyk musiał czekać aż 11 etapów, aby na 12. z kolei wyprzedzić Amerykanina Tylera Farrara. Efektem przełamania było zwiększenie pewności siebie i łatwe zwycięstwa na kolejnych etapach, a było ich aż 3! Mark pokazał nam także nowy styl celebrowania wygranej; finiszował on na jednym z etapów podskakując wraz z rowerem nad linią mety, pokazując przy tym swoją pewność siebie i przewagę nad rywalami.

          Ezequiel Mosquera – najefektowniej, ale niestety nie najefektywniej jadący przez cały wyścig góral. Starał się odskakiwać od grupki liderów na każdym nadarzającym się wzniesieniu. Przez jego zaangażowanie w trening i podporządkowanie wszystkim planom pod Vueltę życzyłem mu zwycięstwa z całego serca. Niestety… Zabrakło 43” i życiowa szansa na tryumf uciekła chyba na zawszę. Kolarz ten skończy 19 listopada 35 lat. Przynajmniej dla mnie zdaje się, że to był ostatni dzwonek, ale mam nadzieję, że go jeszcze zobaczymy…

          Och! Zapomniałbym o dzielnym francuzie (© Krzysztof Wyrzykowski). David Moncutie, bo o nim tu mowa, dzięki swojemu zaangażowaniu i dążeniu do celu wygrał klasyfikację górską – koszulkę w niebieskie grochy. Dokonał tego już po raz trzeci z rzędu! Może teraz czas na generalkę?

          Ostatni fragment poświęcę zwycięzcy 65 edycji wyścigu Vuelta a Espana. Dwudziestopięcioletni Włoch z Mesyny – Vincenzo Nibali ograł w sumie 198 rywali i wygrał swój pierwszy GT w życiu. Nie uczyniłby tego zapewne bez pomocy Romana Kreuzigera, który dyktował tępo na ostatecznych wzniesieniach męcząc rywali. Mimo, że Nibali jest już kolejnym defensywnym zwycięzcą Grand Touru (nie wygrał na Vuelcie 2010 żadnego etapu), myślę, że swoją postawą na etapach i mądrością taktyczną zasłużył na zwycięstwo.

          Mój felieton chcę zakończyć tymi oto słowami: „W obecnych czasach wielkiego wyścigu nie można wygrać w górach, ale można go przegrać”. Decydującym etapem okazała się indywidualna jazda na czas, w której co prawda zwycięzca generalny miał defekt, a mechanicy nie pomogli mu z uporaniem się z nim zbyt szybko, ale i tak zaliczka czasowa okazała się wystarczająca.

          Z tego miejsca chciałem pogratulować wszystkim kolarzom, którym udało się dojechać do mety w Madrycie, zwycięzcom poszczególnych etapów i klasyfikacji oraz zwycięzcy wyścigu.

          Ps. bonifikatom mówimy zdecydowanie TAK!

JR, 2010-09-20.