2010-10-08

Tour de dopalacz

          Przestrzegając przed niebezpieczeństwami związanymi z dopingowym przemysłem - nieustannie się rozwijającym, każdego dnia bardziej wyrafinowanym - zazwyczaj używamy czasu przyszłego. Sport „umrze”, „straci sens”, „zdehumanizuje się”, a rywalizacja „przeniesie się z boisk do laboratoriów”.

          Ale kiedy mówimy o kolarstwie, wypada używać tylko czasu teraźniejszego. Ewentualnie przeszłego. Na szosach sport czysty, tradycyjny zdechł. Po 1995 roku w ani jednej edycji Tour de France, czyli najbardziej prestiżowej imprezy w tej dyscyplinie, nie zdołaliśmy uniknąć poważnych dopingowych podejrzeń - lub regularnej afery - uderzających w jej triumfatorów. Jedni do szprycowania się przyznawali, innym przestępstwo udowodniono, jeszcze inni korzystali na usunięciu z wyścigu faworytów (Carlos Sastre i sprawa grupy Astana) albo zostali obwołani zwycięzcami (Oscar Perreiro) dopiero wtedy, gdy zakazaną substancję wykryto w moczu zwycięzcy rzeczywistego (Floyd Landis). Pętla zaciska się nawet wokół szyi legendarnego Lance’a Armstronga... 15 lat bez niezapaskudzonego wyścigu!

          Teraz zawieszony został superbohater ostatnich lat Albert Contador, a niejaki Ettore Torri ogłosił, że wśród popychaczy pedałów biorą wszyscy.

          Torri nie jest zrezygnowanym kibicem, który stracił złudzenia i odruchowo podejrzewa wszystkich. Ani sfrustrowanym, skazanym na banicję kolarzem, który przyjął prostą obronną strategię: kantuję, bo kantują wszyscy. Nie, Torri to 78-letni, szanowany rzymski prokurator sterujący walką z dopingiem we Włoszech. On proceder poznał głęboko, on musi wiedzieć, co mówi.

          Wyrwało mu się też, że doping należy zalegalizować, o ile ten nie szkodzi zdrowiu. Wyrwało mu się niemądrze. Po pierwsze, każdy lekarz powie, że nie da się ustalić dawki „szkodzącej zdrowiu”, bo różni ludzie różnie na różne substancje reagują. Po drugie, przesunięcie granic nie zapobiegłoby oszustwom, lecz przesunęłoby oszukiwanie na inny poziom. Pozwolilibyśmy na zażywanie siedmiu kropel dopalacza, to nienasycony delikwent w potrzebie wciągałby dwa razy tyle, a potem dowąchał czego innego, żeby ślady szwindlu z organizmu usunąć.

          Czyli nic by się nie zmieniło. Jak oszukują wszyscy dziś (o czym nie tylko ja jestem głęboko przekonany), tak wszyscy oszukiwaliby jutro. A lud nadal by wyścigi oglądał - skoro 15 lat przekrętów sprzed telewizorów tłumów nie przepędziło, to nie przepędzi ich i pół wieku. Wiedzą, że kręcący nadal - także po wzięciu szprycu - wkładają w walkę wysiłek nadludzki, zasługujący na podziw i szacunek.

          Uczciwie i bez hipokryzji zrobiłoby się dopiero, gdybyśmy zezwolili na absolutnie wszystko. Kolarze z większymi pieniędzmi i zmyślniejszymi jajogłowymi u boku mieliby większe szanse na sukces (znamy to z Formuły 1), a także większe szanse na przeżycie, bo ktoś kontrolowałby, ile czego zażywają. Natomiast kolarze ubożsi w szmal oraz know-how mieliby mniejsze szanse na sukces. I na przeżycie. Zdeterminowany, niezdolny do podejmowania racjonalnych decyzji półgłówek mógłby się wykończyć już na początku kariery.

          Wszyscy ponosiliby ryzyko. Jak himalaista, który wspinając się ku abstrakcyjnemu celowi - zdobyciu szczytu - może zginąć. Jak przyduszony tłuszczem zapaśnik sumo, który wie, że przedstawiciele jego profesji umierają dziesięć lat wcześniej niż przeciętny Japończyk. Jak bokser, któremu cios odbiera mowę albo i rozum. I jak moczymorda, który chleje na umór, czyli po zawał albo marskość. Atleta zostałby zredukowany do bolidu, z którego wyciska się maksimum, nawet kosztem kraksy na następnym wirażu.

          Nieetyczne? Owszem, dlatego przepisy pełnej swobody zabraniają. Antydopingowy pancerz nie chroni równości szans i w ogóle uczciwości rywalizacji, on chroni wyłącznie zdrowie i życie sportowców. Choć ćpają wszyscy, to wpadają tylko pechowcy, więc o sprawiedliwości nie ma mowy. Ale strach przed dyskwalifikacją ogranicza dawki przyjmowanych dopalaczy, trzyma za włosy tych, którzy balansują na krawędzi i dla chwały gotowi byliby rzucić się w przepaść. Handlarzy narkotykami też nie ścigamy przecież dlatego, że chcemy wszystkim po równo odebrać dostęp do odmiennych stanów świadomości, lecz po to, by w rynsztokach leżało mniej trupów.

          Czysty sport - pewnie nie tylko w kolarstwie - jest martwy. Walczymy już tylko o to, by rzadziej zabijał sportowców.

Autor: Rafał Stec.